Wiosenny spacer: Żoliborz
Wystarczy niewiele, żeby w Warszawie poczuć się jak w Paryżu. Wąskie uliczki, wille, zadbane ogrody, skwery i wygłaskane trawniki. Taki właśnie jest Żoliborz. Tak blisko centrum i ruchliwej Wisłostrady, a zachował w sobie urok i ciszę podmiejskiej dzielnicy.
Wiosenne spacery to postanowienie noworoczne, które z uporem realizuję, by wygospodarować czas na odpoczynek wśród pięknych, zielonych zakątków.
Celem pierwszego spaceru był Mariensztat i Powiśle (klik).
Żoliborz fascynował mnie od dawna. Jako dziecko byłam tu tylko kilka razy, ale w miarę upływu lat, zgłębiałam zakamarki tej dzielnicy po to tylko, żeby prowadzić w sobie nieustający spór – czy bardziej kocham Saską Kępę, czy właśnie Żoliborz.
Żoliborz kocham za wszechobecną zieleń. |
Przyczynkiem do tego spaceru był Targ Śniadaniowy, który po raz pierwszy od zeszłego roku odbył się na świeżym powietrzu. Już dawno nie widziałam tu takich tłumów, tylu koców, siedzisk i worków z sianem. Atmosfera iście cudowna, pełna spokoju i życzliwości. W sam raz na początek dnia.
Nie planowaliśmy za długo się byczyć, więc po wessaniu targowych pyszności ruszyliśmy na przechadzkę w stronę Cytadeli.
Podążając ścieżką wzdłuż skarpy, po lewej mijamy ogródki przydomowe tętniące kolorami i zapachami, a po prawej – ciągną się mury Cytadeli. Jest mnóstwo ławek wśród rozłożystych koron drzew i rozkwitniętych krzewów.
Dochodzimy do Skweru Woyciechowskiego (dziennikarza, poety, twórcy Radia ZET). W oczy rzuca się dom przy Kaniowskiej 21, który bardziej przypomina mikro ośrodek wypoczynkowy z Ustronia. Zaprojektowany przez szermierza i architekta – Wojciecha Zabłockiego – odstaje architekturą od swoich sąsiadów.
Jako że jest to twór lat ’70 należałoby pogratulować mu, bo nieźle się trzyma (dom, nie architekt). Ale uwiera w oczy i jakoś ciężko mi się pogodzić z jego bądź co bądź szpetną posturą.
Ze skweru przechodzimy na chodnik i zatracamy się w szeregach małych domków.
Raptem kilkaset metrów stąd ciągnie się Trasa AK, czyli remontowane z hukiem przedłużenie mostu Grota-Roweckiego. Aż trudno uwierzyć, że ten hałas i nerwy zakorkowanych kierowców omijają ten zakątek.
Podczas takich spacerów prawie zawsze wybieram sobie dom, w którym chciałabym zamieszkać. Ponieważ wille na paryski Montmartre są na razie poza zasięgiem możliwości – pozostaje marzyć o tych żoliborskich.
Punktem kulminacyjnym wycieczki jest plac Słoneczny. Dawniej plan był taki, żeby utworzyć tu zegar słoneczny. Wysokie drzewo na środku placu miało wskazywać godzinę rzucając cień na jeden z 12 domów. Tylko jakoś twórcom umknął fakt, że drzewa rosnące samotnie stają się rozłożyste, a nie strzeliste i…no cóż.
Zawijamy w ul. Śmiałą, która to obfituje w małe dworki (stąd pochodzi tytułowe zdjęcie). Żywopłoty, ostre łuki, okna na poddaszach i czerwone dachówki. Jak dla mnie – raj.
Zanurzamy się w małe, jednokierunkowe uliczki, trochę niepewnie zaglądamy przez płoty do ogródków, żeby nacieszyć się sielską atmosferą i wiosną na drzewach.
Wracamy ul. Czarnieckiego, wśród mniej wykwintnych domów, ale za to pełnych uroku drzwi, bram i okien. Jest tak cicho, że mogłabym przyrzec, że świat się zatrzymał.
Powoli zmierzamy ku srebrnej strzale, zrobiła się pora obiadowa. Odprowadzają nas rozszalałe w produkcji młodych listeczków klony i dopiero rozkwitające rajskie jabłonki. Mimo że róż nie jest moim ulubionym kolorem (ba, ledwo go toleruję!), to te kwiaty mają w sobie tyle gracji, że nie mogę się doczekać aż z pełną werwą wybuchną kolorem.
A to będzie doskonała okazja, żeby powtórzyć spacer po żoliborskich zakątkach.